Sekretny Koniec Świata

    Piotr Smokowski siedział w zimnej celi, która powoli stawała się jego nowym domem, czy tego chciał, czy nie. Śnieżno biały kolor ścian kontrastował z ich przeznaczeniem. Biel powinna oznaczać wolność i pokój, nie kajdany. W tym momencie nie miało to jednak dla niego żadnego znaczenia. Dobrze, dorwali go, pojmali i zamknęli, pewnie klucz wyrzucili w diabły. Nie przewidzieli jednak, że technologia i tutaj go odnajdzie. Gdzieś tam, na zewnątrz, masa przychylnych mu ludzi pracowała dwadzieścia cztery na siedem by mu pomóc, był tego pewien. Tajni Agenci niepostrzeżenie zamienili okienko pod sufitem na ekran, gdzie mógł teraz obejrzeć koronację.

Dzięki transmisji z daleka obserwował wielką, bogato przystrojoną w złoto salę. Olbrzymie firany wiszące po bokach udekorowane były misternie haftowanymi kwiatami róż, co uznał za przyjemny gest. Uśmiechnął się w duchu. Tak mocno rozpierała go duma, że w zimnej celi było mu ciepło, wręcz przytulnie. 


Ceremonia chyba zaraz się zacznie, pomyślał.


Sala bardzo szybko zaczęła wypełniać się najróżniejszymi gwiezdnymi przedstawicielami. Znał ich rasy i przynależności polityczne, wszystkie protokoły i briefingi dyplomatyczne zostały zdalnie wgrane w jego umysł kilkanaście minut temu, także jeszcze na świeżo pulsowały nakarmione do syta neurony. Dla czystej przyjemności sprawdzenia swojej wiedzy zaczął wyliczać. Ci z twarzami lwów i srebrnymi wężami zamiast włosów to Angibuleonianie. Małe, latające robociki z ludzkimi oczami to Volohominy. Plotka mówi, że spojrzenia zawsze mają takie smutne, bo widzą w nich przyszłość. O, co za niespodzianka, Impiopopule też zostali zaproszeni, a mówili przecież, że mają lada moment wypowiedzieć wojnę Gwiezdnemu Porządkowi. Ale to jakaś głupota była, pewnie dawno już wyjaśnione. 


Można by tak wymieniać bez końca. Ilość gości przytłaczała, ale Piotr wypatrywał tylko jednej osoby.
Tak, oto ona! Po przeciwnej strony sali otworzyły się małe wrota i przeszła przez nie jego matka.
Rozalia Smokowska została przeprowadzona przez całą długość pomieszczenia, tak by wszyscy mogli dostąpić zaszczytu zobaczenia jej z bliska. Każdy mijany gość robił lekki ukłon i rzucał jej pod nogi najcenniejsze materiały z ich planet. Była to oznaka szacunku i symboliczna zgoda na poddaństwo. W końcu dotarła do ambony, za którą stała człekokształtna sowa, przedstawiciel ludu Longissimów, plemienia równie nielicznego, jak wpływowego dla Gwiezdnego Porządku. Kiedy zaczęła przemawiać Piotr musiał włączyć translator, który został mu wszczepiony tuż pod uchem.


“Rozalio Smokowska, urodzona na planecie Ziemia (numer seryjny 1.999.1806 z układu XC1, status: członek niezrzeszony, jednostka w 5 etapie włączenia do zrzeszenia)! W wyrazie najwyższej wdzięczności za Twoje poświęcenie i powstrzymanie inwazji, która niechybnie doprowadziłaby do końca Porządku, mam zaszczyt koronować Ciebie na naszą Królową. Rządź nami, niech Aethra Siderea Polus Ci służy i ma Ciebie w swojej opiece!”


Cała sala powtarzała chórem ostatnie zdanie kiedy na głowę jego matki nakładana była korona. Kiedy odwróciła się do swojego nowego ludu rozbrzmiewały wiwaty i brawa. Piotr był sam, ale nigdy nie był szczęśliwszy. Po jego policzku spłynęła łza, w życiu nie spotkało go nic tak fantastycznego.


*** 


Kilkanaście dni wcześniej.


***


Słońce wstało nad domem Piotra Smokowskiego. Obserwował przebudzenie nowego dnia, sam nie mógł spać od kilku godzin. Planował napawać się widokiem poranka jak najdłużej, bo wiedział, że to już jest ostatni raz, kiedy ma na to okazję. Uwielbiał patrzeć jak wszystko budzi się do życia.
Wiedział, że tego dnia Paweł Smokowski przestanie istnieć. 


Co więcej, jeżeli misternie utkany plan nie pójdzie po jego myśli, będzie to też ostatni dzień całej ludzkości. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że planeta Ziemia zostanie unicestwiona. Wszystko to za sprawą statku kosmicznego, który wisiał dokładnie dwieście pięćdziesiąt pięć kilometrów nad nim i w posępnym bezruchu czekał na uruchomienie generatora meteorytów. Za sterami statku, a co za tym idzie, za nikczemnym planem stał gatunek, który laik mógłby nazwać Marsjanami. Zamieszkiwali bowiem podziemia Marsa, a o istnieniu Moleitów, bo tak właśnie się nazywali, wtajemniczeni byli tylko Piotr, jego matka Rozalia i trzech agentów specjalnych, którzy wytypowali ich do misji pokonania kosmicznego zagrożenia – John, Tyrese i Jan.


Jakiekolwiek szczegóły ich tożsamości były nieznane. Piotr nie miał najmniejszego pojęcia, dla kogo oni pracowali. Domyślać się tylko mógł, że musi to być organizacja, która swoim poziomem wtajemniczenia zjada na śniadanie wszystkie międzynarodowe organizacje.


Od kiedy miesiąc temu dowiedział się o powierzonej im misji, przed oczami miał tylko jedną datę, dwudziesty szósty maja. Dzień, kiedy punkt dwudziesta nastąpić miało włączenie katastroficznego działa. Na Ziemię miał wtedy spaść deszcz meteorytów tak ogromny, że przy nim zagłada dinozaurów wyda się tylko deszczykiem wody z kropidła. Innymi słowy, za kilkanaście godzin każdy człowiek, zwierzę i roślina zginą. Ci, których nie zgniecie deszcz zagłady, ich przeznaczeniem będzie spłonąć. Z planety zostanie tylko kosmiczny popiół. Za chwilę niczego nie będzie.


***
Rozalia Smokowska wyglądała przez okno z zatroskaną miną. Działkę obok stała machina, która potencjalnie może wszystkim uratować życie. Stary wóz strażacki, naszpikowany najnowocześniejszymi technologiami, które zmienią go w naprowadzany pocisk, zdolny, by dosięgnąć wrogi statek i zneutralizować zagrożenie.
Kosztowało ich to wiele dni pracy spędzonych na misternym projektowaniu, tworzeniu i budowaniu.
Nieporównywalnie więcej kłamstw, które musiała wmówić mężowi, żeby nie dowiedział się o ich tajnym projekcie.
Zbyt wiele utraconych cennych chwil z pozostałą dwójką dzieci.
Nie planowała, nie chciała obarczać reszty rodziny wiedzą o tym, że ich życie może zaraz wyparować. Nie chciała im zepsuć tych ostatnich beztroskich dni.
W zupełności wystarczyło, że ona i jej najstarszy syn byli w to zamieszani. Pamięta, jakby to było wczoraj, kiedy nagle u progu ich drzwi stanęło trzech poważnych panów w garniturach, roztaczając przed nimi straszliwą wizję kosmicznej apokalipsy i potrzebę pomocy.
“Ani słowa rządom jakichkolwiek krajów. - Mówili - Nie chcemy tutaj eskalacji konfliktu, globalnej paniki i nieudolnych polityków. Musicie więc dać sobie radę sami. Od nas dostaniecie wszelki niezbędny sprzęt i co tylko sobie zażyczycie. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie to wielki hangar widoczny z księżyca, czy parada na Waszą cześć”.

***


Piotr przygotowywał się do swojej pierwszej i jednocześnie ostatniej fantastycznej misji. Wóz strażacki, mimo iż był teraz najprawdziwszym cudem technologicznym, miał jeden poważny mankament. Potrzebował pilota w środku. Statek kosmiczny jest poza zasięgiem dostępnych im systemów zdalnego naprowadzania, wymagana więc była załoga, przynajmniej jedna osoba. Nikt nie powiedział tego na głos, nie musiał. Piotr bowiem wiedział, że to będzie jego krzyż, który musi zanieść na jego własną Golgotę, by tam do tego krzyża własnoręcznie się przybić. 


Nikt mu za to nie podziękuje, ale czuł, że planeta jest wdzięczna za jego poświęcenie. Kiedy tak stał przed lustrem, stawiając siebie obok Ellen Ripley z plakatu na ścianie, kątem oka wychwycił nowy kształt w kącie pokoju.


 „Mamo, masz rację, to już musi być pora na mnie". - Powiedział i odwrócił się.
Zaskoczony odskoczył. Przed nim w powietrzu lewitował Moleicki wojownik. Zielona skóra, obły kształt, dziesiątki kończyn i jaszczuropodobna twarz, nie ma nic podobnego na Ziemi.
„Agent Specjalny Piotr, myślałeś, że nie dowiemy się o Twoim planie i nie spróbujemy Ciebie powstrzymać? Jesteście organizmami zbyt ograniczonymi, by być godnym posiadania własnej planety! Giń niższego rzędu istoto!" 


To mówiąc Moleita wycelował swoją broń w kierunku Piotra. Nie wiedział jednak, że ten, jeszcze przed rozpoczęciem przygotowań do misji, miał zaprogramowaną znajomość wszelkich dostępnych sztuk walk i technik przetrwania. Ziemianin z gracją uchylił się pod wiązką lasera i kopnięciem z półobrotu wytrącił broń z ręki agresora, po czym podskoczył i kolejnym uderzeniem cisnął nim o ścianę. Moleit rozbryzgał się na tysiące małych plam.


„Wygląda na to, że mamy robotę dla mopa". - Powiedział Piotr. 


Nie przewidział jednego. Zwłoki tego Moleita zostały zaprojektowane, by w momencie śmierci zmienić się w Portal Międzygwiezdny. To pułapka! Piotr desperacko próbował złapać się za szafkę, lecz było za późno. Portal go wchłonął, po czym w mrugnięciu oka zniknął.


***


Piotr Smokowski upadł na ziemię.


Nie utracił świadomości, także, zgodnie ze wszystkimi zaprogramowanymi odruchami, natychmiast rozpoczął skanowanie otoczenia, aby precyzyjnie ocenić zagrożenie. Szybkie spostrzeżenie, to nie była ziemia pod nim, tylko metaliczna podłoga stworzona z nieznanemu ludzkości materiału. Ludzkości może nieznanemu, ale Piotr wiedział, że to mieszanka Eternium i kości Baa’ngów, pokojowej nacji, którą Moleici zrównali z powierzchni ich rodzimej planety, by ich szczątki wykorzystać w przemyśle.
“Bydlaki”. - Powiedział na głos. Przez wizjer na ścianie, która miała wielkość czterech bloków z wielkiej płyty postawionych jeden obok drugiego, widział Ziemię. Jest na statku, który miał za chwilę zniszczyć.


Fakt, że jeszcze żyje, świadczy, że portal nie zadziałał zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Najpewniej miał być przetransportowany do sali tortur, albo gorzej, ale tworzenie i używanie portali teleportacyjnych wciąż było uznawane bardziej za sztukę, niż naukę ścisłą, niezwykle często zdarzały się niedokładne obliczenia. Tak, czy inaczej, żyje, ale gospodarze na pewno są już zaalarmowani o jego obecności i przeczesują statek, musi więc szybko znaleźć mostek. Jeżeli dobrze mu pójdzie, uratuje Ziemię i wróci na nią w jednym kawałku. Jak nie, to nici z misji ratunkowej i wszystkie ich starania pójdą na marne.


W ścianie wymacał rączkę, to była półka. Niestety, w bazach danych nie miał planów tego konkretnego statku, ale wgrany w jego umysł zbiór dziesiątek innych Moleickich pojazdów daje mu ogólny obraz, co może wskórać i gdzie ma iść. Pociągnął za rączkę.


“BINGO”.


To była półka na broń, dodatkowe zabezpieczenie w razie abordażu nieprzyjaciela. O ironio, zabezpieczenie, które zadziałało dokładnie na odwrót. Po zęby uzbroił się w miotacze laserów, dezintegratory i miecze jonowe. Ten plan był dostatecznie szalony, żeby mieć jakieś szanse powodzenia.


***


Mostek. 


Wybuch na korytarzu sprawił, że drzwi wejściowe wleciały do środka. Z tumanów kurzu wyłonił się Piotr Smokowski. Jeszcze do niedawna znany głównie jako wątły i mierny uczeń Liceum. Marną jego egzystencję uratowało przejście w zdalny tryb nauczania, kiedy ustało ciągłe dokuczanie przez szkolnych osiłków. Gdyby tylko mogli go zobaczyć teraz. Upaprany Moleicką krwią nie potrafił zliczyć ilu wykwalifikowanych żołnierzy przechytrzył na swojej drodze. Od wszystkich pożarów, których sam był instygatorem, zdążył porządnie się osmalić. Ktoś mu znajomy mógłby przysiąc, że w trakcie tej drogi nabrał masy mięśniowej, a minęła może godzina.


Był już w środkowej części mostka. Na moment wszystko ucichło, kiedy wzajemnie oceniali się wzrokiem Piotr, kapitan statku, szef ochrony i dwóch pilotów.


Szef ochrony nie czekał długo. Jak rewolwerowiec w mgnieniu oka podniósł miotacz laserowy, aby wycelować i wypalić precyzyjną wiązkę w serce napastnika. Był być może największym mistrzem pojedynków na całej swojej rodzinnej planecie, do tego genialnym strategiem, którego chłodne oko i legendarna wiedza dała mu awans na najbardziej prestiżowe stanowisko na flagowym statku Moleitów. Stanowiska kapitańskie oczywiście były zarezerwowane tylko członkom rodziny Najstarszego Plemienia, więc z godnością przyjął stanowisko szefa ochrony. W jego ocenie taki natychmiastowy i precyzyjny atak był największą szansą na zwycięstwo.


Był zbyt powolny. Zanim nacisnął na spust, wiązka laserowa z broni Piotra Smokowskiego przeleciała na wylot przez palec, który miał pociągnąć za cyngiel. Wiązka była na tyle rozproszona, że oprócz palca stopiła również głowę swojej ofiary. Szef ochrony padł martwy.


Dwóch pilotów zareagowało podnosząc ręce ku górze w międzygwiezdnym geście poddania się. Piotr nie miał czasu na takie gry. Złapał za miecz i wprawnym rzutem przeciął ich obu w pół.
Został tylko Piotr i kapitan statku. Jego wygląd wprawiłby każdego Ziemianina w odruch wymiotny, nie można było jednak nie docenić jego dostojnej postawy i skupionego spojrzenia. Tak, ten Moleit na twarzy miał wypisane pokolenia doświadczeń w wydawaniu rozkazów. Gra polityczna i negocjacje też na pewno nie były mu obce.


“Ziemski wojowniku! Zyskałeś mój szacunek. Pozwól usłyszeć moją prop…” - Kapitan nie dokończył zdania, zmienił się w popiół, który delikatnie zaczął falował na powietrzu. Piotr musiał rozmasować bark, nie spodziewał się, że podręczny dezintegrator może mieć taki odrzut.
“Wybacz, Moleicki wojowniku, ale wygląda na to, że u Ciebie nadszedł czas na część: w popiół się obrócisz”.


Płynnie przeskoczył nad konsolą, aby znaleźć się za panelem Kapitana. Wiedział czego szuka. Wszystkie oznaczenia były w nowo-morphiańskim (język paru nikczemnych planet, które nigdy nie zgodziły się  włączyć do Gwiezdnego Porządku), ale podobieństwa do innych dialektów były dostateczne, żeby znaleźć polecenie odłączenia jednostki zasilającej od reszty statku. Wystarczyło to, by skutecznie anulować apokalipsę i jeszcze zachować dość mocy na stworzenie portalu do domu.
Po szeregu stuknięć o panel sterujący nastała ciemność. Jeszcze tylko lekkie przekierowanie mocy i obok Piotra pojawił się portal. Widział po jego drugiej stronie swój pokój. Wyszło idealnie.
“Wygląda na to, że ten świat właśnie dostał przedłużenie na kolejny sezon”. - Rzucił na głos i przeskoczył przez bramę światła.


***


Przez portal w suficie Piotr wpadł do swojego pokoju. Nie przewidział jednak tego, że na podłodze będzie leżeć flakon, który upadł w trakcie wcześniejszej szamotaniny. W skutek nagłego przeszacowania siły przyciągania, podróż przez portal rzuciła Piotrem o podłogę, gdzie uderzył głową w niefortunnie ułożony wazon. Przed oczami nastała mu ciemność.


“Mamo!” - Krzyknął, a w zasadzie wyszeptał resztką sił i stracił przytomność.


***


Rozalia Smokowska wiedziała, że machina, boska interwencja, która ma ocalić miliardy istnień, potrzebuje pilota. Pilota, który zgodził się, by polecieć tylko w jedną stronę.
Zdawała sobie sprawę, że to jej Piotruś ma dokonać tego ostatecznego poświęcenia. Nie mogła jednak znieść myśli, że wysyła swojego własnego syna na pewną śmierć. Przez tyle lat miała przyjemność obserwować, jak pięknie rozkwita jego życie i nagle, jakby ktoś miał zgasić światło, to wszystko miało się tak po prostu zakończyć. Zawsze wiedziała, jako matka, ale i czujna obserwatorka, że był on stworzony do dokonania wielkich rzeczy. Jednak nie tak to sobie wyobrażała, on przecież musi dalej żyć, a planeta dalej istnieć. 


Patrząc przez okno na sąsiednią działkę zdała sobie sprawę, co musi zrobić, żeby wszystko wróciło na właściwe tory.


Usłyszała trzask z jego pokoju, to musi znaczyć, że szykuje się już do podróży. Sama musi więc działać szybko, dużo szybciej od syna. Pobiegła do sekretnego pomieszczenia zbudowanego na strychu, gdzie nałożyła przygotowany przez nich skafander.


Tworzenie tego skafandra było jedną z jej ulubionych chwil, które spędziła z synem w trakcie ich tajnej misji. Sama została nauczona szycia przez swoją mamę i z utęsknieniem czekała na moment, kiedy będzie mogła wreszcie przekazać tę wiedzę kolejnemu pokoleniu. Kto by pomyślał, że odbędzie się to w tak ważnym celu.


Tworzyli go według instrukcji przekazanych przez Agentów Specjalnych, którzy ze śmiertelną powagą pilnowali, żeby wszelkie informacje pojawiały się tylko i wyłącznie w formie ustnej. Papierowy ślad, czy nawet najmniejsze dane w przestrzeni internetowej niechybnie doprowadziłoby do wyjścia prawdy na jaw. 


Także wspólnie, matka z synem, tworzyli ten kombinezon w wielkiej tajemnicy, tak jak każdy inny krok tej operacji. Ona odpowiadała za szycie, on za aplikowanie precyzyjnych dawek nanobotów do bawełny i włókien aramidowych, żeby dodatkowo tym wzmocnić ich odporność na ekstremalne warunki.


“Mamo. - mówił Piotr. - Dzięki tym nanobotom ten strój bojowy będzie w stanie nauczyć się samoistnie poruszać. Kto wie, może jak stracę przytomność w wyniku olbrzymich temperatur, to właśnie on nas uratuje”. 


“Nic dziwnego, że właśnie do nas skierowali się Agenci.” - odpowiedziała Rozalia. Czuła wtedy, że to musi się udać.


Teraz patrzyła na ten skafander, w głowie nie mieściło się, że miałby zostać użyty zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Zaprojektowany był pod syna, który jednak na szczęście miał bardzo delikatną budowę, także na nią też pasował doskonale. W głowie żegnała się z rodziną, przyjaciółmi, domem.
Na zewnątrz wsiadła do już-zaraz-rakiety, która może przyniesie reszcie ratunek, ale jej nadchodzi niechybny koniec. Czas na spotkanie ze swoim stwórcą, jak mantra chodziło jej po głowie. Uruchomiła sekwencję odpalenia maszyny, powoli ruszyła w kierunku pasa startowego. Już poprawnie ustawiona do startu rozpędzała pojazd coraz bardziej i bardziej, aż wskaźniki uznały, że prędkość jest optymalna, można zacząć transformację. Kolejna sekwencja przycisków, sama je zaprojektowała, także była to dla niej poezja. Ostatnia komenda. 


“Zaczynamy przedstawienie”. - Szepnęła sama do siebie. 


Wóz strażacki zmienił się w płynną masę, by następnie uformować rakietę, która skierowała się ku górze i rozpoczęła gwałtowne nabieranie przyspieszenia. 


„Żegnajcie kochani, pamiętajcie o mnie". - Rozalia powiedziała na głos i ruszyła w swoją ostatnią podróż.


***


„Synu wstawaj! Co się dzieje!" - Wojciech lekko, acz stanowczo uderzał w policzek Piotra, aż ten otworzył oczy. 


„Co się stało, gdzie jest Twoja matka?" - Jego głos nie krył lęku przed tym, co mogło się wydarzyć. Zostawił ich tylko na chwilę, by odebrać pozostałe dzieci z lekcji karate.
W końcu Piotr oprzytomniał, natychmiast przypominając sobie o misji, odtrącił rękę ojca i pobiegł do okna. 


„Nie, nie, nie, nie, jest już za późno... chwila, gdzie jest machina! Gdzie jest mama! Czy to znaczy, że ona... Nie! Mamo!" - Piotr zrozumiał, co się wydarzyło w trakcie jego snu. 


Wojciech patrzył na to ze zgrozą w oczach, musiało stać się coś bardzo niedobrego. Wybiegł na dwór, gdzie zauważył, że starego wozu strażackiego, który był porzucony na działce obok, już nie ma. Czy to znaczy, że Rozalia nim odjechała? Poczuł, jak ściska go w gardle, to bardzo niedobrze, trzeba dzwonić na policję. Wykonał pospieszny telefon i wrócił do syna.


„Piotrek, spokojnie, oddychaj, powiedz mi, co się stało. Czy wóz strażacki, którym bawiłeś się z mamą, czy okazało się, że on jest na chodzie i mama nim odjechała?" - zapytał Wojciech.


„Nie mogę Ci powiedzieć, to wszystko jest ściśle tajne!".


„Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Wiem, że nie pamiętasz, ale już parę razy rozmawialiśmy o tym. Oboje z mamą jesteście chorzy, trzymamy Was w domu, żebyście nie zrobili sobie krzywdy, pamiętasz? W trakcie pandemii zaczęliście źle się czuć, mieliście halucynacje, chciałeś się zabić, pamiętasz cokolwiek z tego?".


„Nie mów tak, jesteś w zmowie z Moleitami! Agenci Specjalni ostrzegali nas przed Twoją niechybną korupcją!"


„Błagam Cię, synku, zrozum, to były postacie z serialu detektywistycznego, który razem oglądaliśmy wiele miesięcy temu, nie ma żadnych kosmitów, wiem o Waszych zabawach w tajnych agentów, przecież widziałem jak nosiliście folię aluminiową na strych, żeby zrobić kostiumy. Widziałem jak dekorowaliście patykami i liśćmi stary wóz z działki obok. Nie mówiłem nic, jak w swoim pokoju bawiłeś się w infiltrowanie statku kosmitów. Teraz proszę, błagam, powiedz mi, gdzie mama mogła pojechać".


„Nie powstrzymasz już nas, mama pewnie już dosięgnęła naszą rakietą Moleicki statek kosmiczny, Wasz plan nie powiódł się! Zginiecie! Mama też zginie! Mama jest bohaterką!".


Wojciech zrozumiał, że tak silnego ataku nie wygasi rozmową. Wyjął z apteczki strzykawkę z przepisanym środkiem na uspokojenie. W momencie, jak Piotr opuścił na moment gardę, zaaplikował mu dawkę, która wystarczyła by zasnął. Wojciech  troską głaskał syna po głowie. Cała nadzieja w policji.


***


Minęły trzy miesiące od tamtego przeklętego dnia. Wojciech w końcu zebrał myśli do kupy. Długo nie mógł pozbyć się koszmarnych obrazów ciągle wirujących mu w głowie, wiercąc mu przy tym dziurę wypełnioną obłędem. 


Widok policjanta, który mówi mu, że Rozalia rozbiła wóz strażacki kilka kilometrów od ich domu. Wypadku nie przeżyła, bo tuż przy siedzeniu kierowcy zamocowali naostrzone gałęzie. 


Kolejny widok, syn mocujący się z pielęgniarzami, którzy siłą ciągną go do karetki. Ta zawiezie go do placówki dla osób psychicznie chorych i niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania. 


Następny widok, pozostała dwójka dzieci płacząca nad grobem matki, on sam zaś bezmyślnie patrzący na to wszystko, jakby był jedynie postronnym widzem. Jego rodzice biorą wnuki do siebie, bo wiedzą, że on w tym momencie nie jest w stanie udźwignąć jakiejkolwiek odpowiedzialności. 


Chyba jest lepiej, chyba już nabrał sił, pewnie lada moment będzie mógł po nie pojechać.


Czeka jeszcze tylko na telefon od służb sanitarnych. Jakby to był film, w momencie, kiedy o tym pomyślał, zadzwonił telefon. 


„Panie Wojciechu, mamy wyniki badań toksykologicznych. Okazało się, że macie w ścianach wyjątkowo paskudnego grzyba, który miarowo wypuszcza toksyny w powietrze, to najpewniej one były przyczyną gwałtownego pogorszenia stanu psychicznego pana żony i syna. Przez pracę z domu nie mieli dostatecznego kontaktu z niezanieczyszczonym powietrzem. Bardzo nam przykro. Gdybyśmy mogli jeszcze coś zrobić, proszę do nas dzwonić, ale na ten moment nasza rada to wyjść z tego budynku i go zburzyć. Usunięcie grzyba będzie praktycznie niemożliwe".


Wojciech był w szoku. Zakręciło mu się w głowie, z trudnością powstrzymał wymioty. Nie może sprowadzić dzieci do tego domu, musi stąd uciekać, spalić mordercę swojej żony. 


Na chwiejnych nogach pobiegł do łazienki, gdzie oblewał twarz zimną wodą, jakby chciał zmyć z siebie odruchy wymiotne. Musi jak najszybciej ogarnąć się, stracił już jedno dziecko, nie może stracić pozostałych. Stracił już żonę.


***


Kiedy dostatecznie otrząsnął się, by zacząć planować ucieczkę, usłyszał pukanie do drzwi. Podszedł do nich i zapytał, wyraźnie zirytowany, kto go nachodzi o tak późnej porze. 


„Panie Smokowski. Tutaj Agenci Specjalni Janek, John i Tyrese. Czy możemy wejść i porozmawiać?". Pana żona przeżyła misję.