Gałgan i Dziwny Słoń


 

- Mati, chodź szybko, musisz to zobaczyć! - krzyknął do mnie Zefir. Natychmiast wstałem z ławki i pobiegłem za nim. Ważne, każdy dzieciak na osiedlu robił to, co Zefir kazał. ‘To’ okazało się być wielką kupą zrobioną za blokiem 23b. Była naprawdę imponująca, nie mogło tego zrobić żadne zwierzę.


- Mówię Ci Mati, to musi być zwierzę, pewnie przyszedł tu jakiś słoń. Tak, to musiał być słoń! Powinniśmy go wytropić i złapać i użyć jako broni przeciwko naszym wrogom z dwudziechy. - Podekscytowany Zefir już nie mówił, a krzyczał. To był cały on. Nie pamiętam, ile wtedy miał lat, może to było dziesięć, może jedenaście, a może i szesnaście. Szkoda, bo to byłoby dość istotne w kontekście tego co opowiem.

 

Zefir, dla swoich rodziców Radosław Brzęczykowski, był Głównym Gałganem na osiedlu. Może nie imponował siłą fizyczną, były większe bolki od niego, ale miał coś na podwórku o wiele potężniejszego. Spryt. Wiedział, jak do każdego zagadać, kiedy trzeba się podlizać, kiedy przestraszyć, komu lepiej nie podskakiwać, a po kim skakać można swobodnie. Ja, Mateusz Pypeć, byłem jego prawą ręką. Byłem raczej nieśmiały, ale koleżeński i względnie lubiany. Szczęśliwy traf chciał, że miałem kiedyś coś, co bardzo Zefir chciał mieć. Już nie pamiętam, czy to była karteczka do zbierania, czy może jakiś kapsel z pokemonem, czy na cokolwiek akurat wtedy całe osiedle polowało. Los chciał, że ja to miałem i trafiłem dobry dzień Zefira. W przypływie geniuszu postanowiłem sprezentować to mu za darmo i z biegiem czasu staliśmy się nierozłączni. A raczej ja się zawsze go mocno pilnowałem, dla bezpieczeństwa i innych benefitów. Gdzie coś się działo, zawsze tam był wołany Zefir i miał zawsze miejsce w pierwszym rzędzie. Co za tym stoi, ja też.

 

Takie to czasy były, że całe osiedle większość dni spędzało na podwórku, z przerwami na szkołę, jedzenie i spanie. Rodzice byli zbyt zajęci piciem gorzały i przesypianiem kaca, jak to bywało wtedy na osiedlach wojskowych. Moja mama spędzała całe dnie w szpitalu, gdzie pracowała jako pielęgniarka. Zawsze zazdrościłem tym dzieciakom, co tam wylądowały. Nimi moja mama przynajmniej się zajmowała. Ponadto była też najlepszą przyjaciółką mamy Radka i ze szczegółami opowiadała jej, co się w szpitalu dzieje, mi nigdy nie chciała. Ciekawi mnie, czy cokolwiek na tym osiedlu się zmieniło. Znaczy, aż tak to mnie nie ciekawi, żebym na przykład miał to sprawdzać. Także, jak łatwo się domyślić, dzieci same się wychowywały, co prowadziło do chaosu i cwaniactwa. Liczyły się znajomości, zastraszanie i pokazy siły. Zefir już od paru lat miał tytuł Głównego Gałgana, czyli nieformalnego szefa wśród dzieciaków, i od dłuższego czasu nikt jego pozycji nie zagrażał. Do czasu.

 

Był to dzień jak każdy inny. Grupki dzieci standardowo robiły rozpierdol na osiedlu. Część grała w zbijaka, inni pilnowali swoich terytoriów na elementach osiedla, takich jak śmietniki czy piaskownice (choć prawdziwsza nazwa związana byłaby z kuwetą). Większe gałgany albo planowały nalot na osiedlowy sklep, albo wyżerali już zdobyte tam fanty. Gdzieś tam pośrodku tego wszystkiego stał Zefir i obserwował swoje królestwo, siedząc na niewidzialnym tronie, z niewidzialną koroną i berłem. Szatę na plecach akurat mógł mieć, bo pamiętam, że był taki czas, kiedy latał z czerwonym kocem. Błogi porządek został brutalnie przerwany przez Jędrasa, który zziajany wybiegł zza rogu blokowiska.

 

- Obce auto jedzie! Obce auto zaraz tutaj będzie! - krzyczał, aż cały zrobił się czerwony. Obce auto mogło oznaczać kilka rzeczy. Scenariusz najbardziej optymistyczny zakładał, że do kogoś jadą “goście”, co może znaczyć, że na podwórko zaraz wpadną fajne cukierki. Może. Pesymista za to mówił, że to znowu jacyś mundurowi w nieoznakowanym jadą węszyć, bo znowu ktoś komuś coś. Dzieciaki zbiegły się przed parkingiem, żeby dowiedzieć się jaki jest wyrok, na przód przecisnął się Zefir. Z tego przepychania prawie wpadł pod białego Mercedesa, który parkował. Jakieś bogacze to musieli być. Wyszła z niego starsza Pani w futrze z nutrii, natychmiast zmierzyła Radzia od stóp do głów. Uwierz mi, Zefir wtedy na galowo nie chodził. Spodnie we wszystkich kolorach podwórka, koszulka z jednym ramieniem wyrwanym i dziurami w wielu miejscach. Nazywał to ciuchami do latania, brakowało tylko pilotki. Na ten widok Starsza Pani zrobiła wielce zniesmaczoną minę i wyjęła z portmonetki banknot o nominale dwudziestu złotych.

- Chłopcze, kupcie sobie coś do jedzenia. - powiedziała, po czym zniknęła w jednej z klatek schodowych.

- Dobra Gałgany, wiecie co robić, tylko bez śladów, jak to zepsuliście ostatnim razem. - Jak tylko teren był czysty Zefir dał sygnał do rozpoczęcia akcji. Jeden z podwórkowych łobuzów podbiegł do drzwi z metalowym prętem wymodelowanym na hak. Wcisnął go w szparę pomiędzy szybą, a drzwiami w poszukiwaniu mechanizmu blokady. Po paru sekundach usłyszeliśmy ciche kliknięcie i zobaczyliśmy jak ten, no, ten teges od blokady drzwi, odskakuje do góry.

- Mamy to. - Zefir osobiście otworzył drzwi, by jako pierwszy rozejrzeć się wewnątrz.

- Mam bardzo dobre przeczucie, będą z tego łupy. - Powiedział, po czym wpuścił specjalistę od zamków, który był także specjalistą od czyszczenia. Natychmiast zaczął przeszukiwać wszystkie zakamarki samochodu. Szybko zbierał walające się tu i ówdzie monety. Znalazł do tego torbę po zakupach z połową chleba, pomarańczą i zamkniętą puszką coli.

- Zajedwabiście - powiedział na głos specjalista od zamków i przeszukiwania samochodów - Zefir, dzisiaj będzie uczta - dodał.

- Dobra robota, wychodź, bo zaraz może wrócić! - Koniec akcji, dzieci się rozpierzchły, dla niepoznaki każdy w inną stronę. To była nasza codzienność, każdy wiedział, co ma robić.

W trakcie asekuracyjnej ucieczki, specjalista od zamków i samochodów przypomniał sobie o czymś i złapał Radzia za ramię. We trójkę gwałtownie zatrzymaliśmy się.

- Patrz szefie, co jeszcze znalazłem, nie chciałem pokazywać przy wszystkich.

Wymownie spojrzał na mnie, w myślach pewnie szacował, czy zalicza mnie do wszystkich, czy jednak do najbliższej świty Zefira. Chyba musiał zrozumieć hierarchię, bo w końcu wyjął z kieszeni coś, co okazało się być pierścionkiem. Nawet dziecko widziało, że musiał być coś wart. - Ty kasztanie, baba zauważy, że takie coś jej zginęło! Oby to było jak już dawno pojedzie w diabły. - Wybacz szefie, co mogę poradzić, jestem batmanem! - Gównem jesteś, a nie batmanem, uciekaj.

Wszyscy pobiegliśmy w różnie strony.

 

Właścicielka samochodu na szczęście nic nie zauważyła, po paru godzinach w jednym z mieszkań, wróciła do samochodu, bez zbędnego czekania po prostu odjechała. Pewnie nigdy już nie zawita w tej dziurze zabitej dechami, pomyślałem.

 

***

 

Swoje przekonanie zmienić musiałem już kilka dni później, kiedy ten sam mercedes zatrzymał się w dokładnie tym samym miejscu. Jako, że był już przekopany, nikt, a zwłaszcza Zefir, nie podchodził, żeby zobaczyć, co i jak. Gdybyśmy jednak podeszli, to widzielibyśmy, że tym razem starsza kobieta nie była sama, tylko prowadziła dwójkę dzieci, każdy z walizką.

Pierwszy kontakt, jaki mieliśmy z nowymi, o ile dobrze pamiętam, wydarzył się jakiś tydzień później. Tak jak sobie teraz o tym pomyślę, mogli z tego domu swojego nigdy nie wychodzić. Całe podwórko spędzało standardowy dzień. Zefir z trzepaka obserwował swoje królestwo i strofował młodsze dzieci, czy starsze, ale mniej kumate w życiu.

- Dlatego też musisz wytarzać się wcześniej w piachu, ale też nie możesz przesadzić, bo ludzie zauważą, że to celowo było…

- Hej, czy możemy skorzystać z trzepaka? Muszę ćwiczyć swój układ.

Zefir nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś mu przerywa jego wywód. Ostentacyjnie odwrócił się w kierunku przerywacza robiąc przy tym olbrzymie kółka oczami. Jak zatrzymały się na winnym, Zefir odkrył, że nie zna tej osoby. Natychmiast zbił się w sobie, tworząc niewidzialną barierę ochronną.

- No przestań na mnie patrzeć jak cielę na malowane wrota. Powiedz raczej: “Inka, oczywiście, proszę, tu jest trzepak. Specjalnie dla Ciebie go powycierałem moimi prostackimi spodniami.”

Inka, a raczej Inez, przeprowadziła się do Kalinowskich. Podobno jej ojcem był ksiądz z jakiejś dziury na drugim końcu świata, matka oddała ją siostrze, Pani Kalinowskiej, na wakacje. Nie ją, ich. Zapomniałem, to ważne. Razem z Inką był też jej młodszy brat, mówiła na niego Pypeć. Tak, wiem, dokładnie tak samo jak ja się nazywam. Beczka śmiechu.

 

Także stali tak przy tym trzepaku czekając, aż Zefir się ruszy. Zefir stał sparaliżowany z mnogości powodów. Pierwszy, dawno nikt nie rzucił mu takiego wyzwania, czy też pokazu impertynencji. Drugie, oceniał swoje szanse w bójce, przecież nie mógłby zbłaźnić się przed całym podwórkiem. Nie jako Główny Gałgan. No i przecież ma przed sobą dziewczynę, a dziewczyn się nie bije. A to sytuacja.

- Chyba nie wiesz z kim rozmawiasz, jestem Zefir i tutaj to ja rozdaję karty.

- Chyba to Ty nie wiesz z kim rozmawiasz, jestem Inez Kalinowska i w przyszłości będę znakomitą Polską Akrobatką. Muszę ćwiczyć swój układ, dlatego z całym szacunkiem, ale spierdalaj.

Tym słowem zamknęła pieczęć. Zefir miał nowego wroga. Słowo jednak było rzucone na tyle mocno, że zdezerterował. Na odchodne jeszcze rzucił.

- Dobra dobra, Inka srinka, masz moje pozwolenie na trzepak, ale kiedyś jeszcze porozmawiamy o Twoich przywilejach.

Po tym odwrócił się na pięcie i odszedł, udając, że ma coś ważnego do załatwienia. W tym momencie podbiegł do niego jeden z młodszych dzieciaków, zdaje się, że chciał dopytać o tamtą strategię na żebranie. Zefir mocno go odepchnął, aż tamten przewrócił się i twarzą przejechał po chodniku, po czym wstał i z płaczem uciekł do domu. Przez miesiąc dzieciak chodził z twarzą pełną strupów i innych gówien. Taki właśnie był Zefir. Ja w tym wszystkim byłem tylko obserwatorem, ale asekuracyjnie pobiegłem za Zefirem, w każdej chwili mógł mnie potrzebować.

 

Reputacja Zefira mocno na tym nie ucierpiała. Na jego szczęście Inka była mało towarzyską osobą, tym bardziej jej młodszy brat, który zawsze gdzieś tam był u jej boku, wiecznie milczący. Zawsze w zbyt dużym swetrze i miną, jakby miał zaraz się rozpłakać. Zefir za to latał po całym osiedlu i opowiadał, jak to wspaniałomyślnie odstąpił trzepak, bo Nowa obiecała mu później zyski ze swojej kariery sportowej. Kłamliwy gnój. Do trzepaka już nie podchodził. Ze strachu.

 

Lubiłem patrzeć, jak Inka robi te swoje piruety na trzepaku. Była to miła odmiana, bo zazwyczaj jedyne pokazy na osiedlu to były konkursy kto najdalej splunie, albo akcje z samochodami, rzadziej z kieszeniami. Kiedyś jeden z mieszkańców zasnął na ławce pod blokiem, pijany w sztok. Z kieszeni wystawał mu stuzłotowy banknot. To była dopiero obława, czipsów i batoników wystarczyło nam na cały wieczór. Tu trzeba oddać Zefirowi, że fantami dzielił się. Wiedział, że najedzone buzie to buzie, które nikomu nic nie doniosą. Tak to z nim było, skurwysynem, zawsze wiedział, jak lawirować po tym podwórku. Dlatego też nie było dla mnie szokiem, że nigdy nie wpadł po żadnej ze swoich akcji. No, z drugiej strony to już wiele czasu mu nie zostało na więcej akcji.

 

***

- Hej, Mateusz, tak? Zawsze kręcisz się przy tym kefirze Zefirze, powiedz mi w końcu, dlaczego tak się lampisz? - któregoś razu Inka przyłapała mnie na zbyt długim wpatrywaniu w nią, możliwe, że to było wtedy, co Zefir zajumał pół piwa z domu. Było obrzydliwe, ale mogliśmy poczuć się jak dorośli. Hm, już wtedy mogłem poczuć, jak bardzo dorosłość jest obrzydliwa. Patrzyła więc na mnie, stojąc na trzepaku, jak gdyby była to zwykła podłoga, a nie cienka rurka, a ja czułem, że można by na mojej twarzy usmażyć jajko.

- Ja? Ja nic. Tego. Zauważyłem, że krzywo obrót robisz! - Wypaliłem, chcąc być bystry jak Radzio, a wyszła z tego bardziej woda w klozecie.

W reakcji na moje wyzwanie Inka skoczyła, robiąc salto w powietrzu, wylądowała kilkanaście centymetrów obok mnie. Stopień zburaczenia mojej twarzy osiągnął maksimum, kiedy zrobiła ten ostatni krok, żeby praktycznie stykać się ze mną nosami. Poczułem jej oddech, guma balonowa. Próbowałem coś powiedzieć, ale nie mogłem nic z siebie wydusić. Także ona odezwała się pierwsza.

- Mateusz, powiem Ci coś w tajemnicy. Tylko nikomu nie mów, dla własnego dobra. W dupie byłeś i gówno widziałeś. - Wtedy trąciła mnie palcem w pierś. Czy to bardziej z zaskoczenia, czy z niespodziewanie dużej jej siły, upadłem na ziemię. Tak, to wtedy nadszedł szczyt mojego zburaczenia. Inka wróciła na trzepak i przestała zwracać na mnie uwagę, choć mógłbym przysiąc, że co chwilę jej spojrzenie ukradkiem wędrowało w moim kierunku, tak na długość mrugnięcia okiem.

 

Nie potrafiłem tego opisać, ale z jakiegoś powodu, od kiedy pierwszy raz zobaczyłem ją na osiedlu, nie mogłem przestać na nią patrzeć. Kompletnie nie wiedziałem, jak nazwać te uczucie i tym bardziej, co z nim zrobić. Także jak te ciele stałem i patrzyłem na nią przy każdej możliwej okazji.

 

Najgorsze w tym wszystkim było to, że Zefir coraz bardziej czuł się wypychany ze swojego własnego terytorium. W przeszłości, w tego typu sytuacjach, on nigdy się nie poddawał. Jak jeden Osiłek próbował zająć piaskownicę tylko dla siebie, skończył na wózku inwalidzkim. To nie mógł być przypadek, że poślizgnął się na mydle w swoim własnym mieszkaniu i roztrzaskał sobie nogę. Zefir wszędzie się chwalił, co mu zrobił, jeszcze zanim ten wrócił ze szpitala, także to musiał być on. Tymczasem teraz wygląda na to, że oddaje podwórko bez żadnej walki. Co dziwniejsze, Nowa wcale nie pretendowała do bycia Gałganem, ani szefową, ani czymkolwiek innym. Po prostu całymi dniami wisiała na trzepaku, albo zajmowała się Pypciem, swoim młodszym bratem. Po prostu jej obecność kurczyła Radzia. Od jakiegoś czasu miałem odczucie, że mi też nie chce się już z nim siedzieć. Zwłaszcza, że od jakiegoś czasu po przeprowadzce Inki, Radek naciskał, żebyśmy spędzali czas w lasku pomiędzy osiedlami.

 

Lasek to dość mocne słowo na te kilkadziesiąt drzew, ścieżkę pomiędzy nimi i jedną zdezelowaną ławeczkę na środku, jak gdyby ktoś miałby chcieć patrzeć na ten obraz nędzy i rozpaczy. Ktokolwiek wybudował tę osiedle, myślał, że jak zasadzi kilka drzew, to betonowe monstrum dookoła będzie trochę mniej przytłaczające. Betonowe monstrum, które każdego mieszkańca pożera, wpajając w niego truciznę w postaci braku perspektyw, taniego alkoholu i degrengolady. Mieszkaniec taki będzie się szarpać, kląć, wyzywać swoje życie od skurwysyńskiego pecha, ale nic to nie zmieni. Prędzej, czy później głowę opanuje marazm. Szarość wypierdoli za drzwi wszelkie radosne kolory, chyba, że czerwoną wściekłość napędzaną przez różne berbeluchy. Jedyne co mogłeś, to uciec, co chyba mi się udało, choć nie w sposób, jaki to planowałem.

 

***

 

Przynajmniej w tym durnym lesie miałem spokój od ludzi. Najczęściej byłem tam tylko ja i Zefir, który zajmował się przeważnie okładaniem kijem drzew, albo kopaniem szyszek, albo opowiadaniem, niby do mnie, historii swoich podwórkowych triumfów, przeszłych i przyszłych. Mi to było wszystko jedno, lubiłem sobie tak siedzieć w ciszy, bez rodziców i innych dzieci. O dziwo ten opłakany lasek bardzo dobrze izolował dźwięk, serio można było zapomnieć, że jest się w środku miasta.

 

Tamtego dnia, przeklętego dnia, poszliśmy do lasu bez żadnego głębszego powodu. Zefir rzucił do innych dzieciaków hasło, że musi iść do swojej tajnej bazy, żeby obmyślić plany. Plany na co? No co za gnojek z niego był czasami. Ja, tak całkiem szczerze, już coraz rzadziej miałem ochotę chodzić tam z nim, ale któregoś dnia, jak powiedziałem, że lepiej żebym pilnował terenu, Zefir natychmiast się wściekł, zapluł wręcz, i zapewnił, że moja obecność na jego naradach z samym sobą jest nieodzowna. No, jako, że akurat nie było Inki to i tak nic ciekawego na osiedlu się nie działo, równie dobrze mogłem pomedytować w lasku. Poszedłem z nim.

 

Zdumiewające było to, że jak dotarliśmy do ławeczki, siedziała na nim Inka. Obserwowała, jak Pypeć bawi się rączką od wałka do ciasta, jakby był czarodziejską różdżką. Nigdy jeszcze nie widziałem, że ten mały koleś tak żywiołowo bawił się. Skakał, biegał… mówił! Do tej pory mógłbym przysiąc, że był jakimś niemową. Widać było, że Pypeć w tym lasku ożył i Inka nie czuła potrzeby ćwiczenia  piruetów. Po prostu siedziała, tak jak ja miałem to w zwyczaju i odpoczywała. Ciekawe, czy u mnie też tak było widać, jak w tym miejscu spada napięcie z twarzy. Inka wyglądała jak inna osoba.

- To Wy, oczywiście, że to Wy. Nie można znaleźć spokojnego miejsca na tym osiedlu, żeby Główne Gówienko Zefir nie przyszedł cwaniakować. - Zaczęła.

Zefir natychmiast skamieniał. Zacisnął dłoń w pięść. Wziął kilka głębokich oddechów. Zawsze przy niej tak się zachowywał. Jeszcze jeden oddech i odpuścił. Inka jest jego wzrostu i bardzo wysportowana, ten wyrachowany skurwysyn wiedział, że bójka mogłaby pójść nie po jego myśli. Poza tym bójki to on wolał rozgrywać z zza pleców innych, mniej ogarniętych gałganów.

- Tak, to my. Jeżeli nie macie nic przeciwko, to ja sobie usiądę, a Radzio będzie z boku robić swoje plany rozwoju osiedla. - Chciałem szybko ugasić pożar. O dziwo wszyscy kiwnęli głową. Pypeć to nawet chyba nas nie zauważył. Biegał ciągle w kółko i krzyczał “jestem fanfaldem falym, fielkim tsalodziejem śludziemia”, czy coś takiego. Ciężko było go zrozumieć przez całe te jego podniecenie. Usiadłem obok Inki, jak równi sobie. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła.

- Jesteś pierwszy raz tutaj? Całkiem fajnie, nie? - Chciałem rozbić jakoś ciszę.

- Nie, przychodzimy tu praktycznie codziennie wieczorem. Czekamy zazwyczaj, aż Wy, półgłówki, wyjdziecie z lasu, żeby mieć święty spokój. No i Pypeć tak woli. - Inka skinęła głową na małego chłopaka, który bawił się w najlepsze. Gdybym nie był wtedy takim lamusem, jeżeli chodzi o odczytywanie emocji, to bym pewnie powiedział, że patrzy na niego z troską i zmartwieniem.

- No właśnie, Pypeć. Dlaczego on na osiedlu zachowuje się zupełnie inaczej? - Zapytałem.

- To nie jest Twój interes. - Ucięła Inka, po czym głośno westchnęła. Może to te drzewa, zieleń, troszeczkę świeższe powietrze, ale wtedy opuściła na moment gardę i odpowiedziała.

- Widzisz, jest bardzo konkretny powód, dlaczego jesteśmy tutaj. W naszym rodzinnym mieście Pypeć zawsze był taki, jak tutaj teraz. Wszyscy go uwielbiali, wszyscy chcieli się z nim bawić, nie miał żadnych problemów. Do czasu, jak wyszło na jaw, kto jest naszym ojcem. Ja tego nie wiedziałam. Pypeć tego nie wiedział. Matka nam powtarzała, że nasz ojciec nie żyje. Nagle wszyscy zaczęli mówić, że naszym ojcem jest miejscowy k… no, że to była dość znacząca osoba.

- Ale kim ona była? - Zapytałem.

- Nie przeginaj. - Odparła. - W każdym razie ta plota, choć raczej nie była to plota, zmieniła wszystko. Dzieciaki zaczęły nas wyzywać od bękartów diabła, nikt nie chciał się z Pypeciem bawić. Dorośli patrzyli na nas spode łba, sami to była banda zapijaczonych mord, ale nagle czuli się lepsi od nas i od mamy. Jak ja nimi gardzę. No i po jakimś czasie mama postanowiła wysłać nas tutaj, do cioci Kaliny, jak my ją nazywamy. Mama sama nie wychodzi z domu, tylko wysyła swojego gacha po kolejne butelki, to przywieźć nas musiała babcia. Nie chcę tu być, muszę ćwiczyć układy przecież, ale też czuję, że nie mamy po co wracać. Mama od dwóch tygodni nie odbiera telefonów, chuj go wie.

- Mam nadzieję, że nie żyje. - Włosy stanęły mi dęba. To Zefir powiedział. Już nie kopał drzew, tylko stał na przeciwko ławki, ręce trzymał skrzyżowane na piersi, jakby myślał, że jakiś mądry jest. Inka natychmiast zerwała się na nogi, wciąż na ławce, ale spojrzenie znowu miała takie, jak zawsze na osiedlu. Srogie i obronne.

- Słuchaj Ty gówniarzu, powiem Ci coś. Jesteś najbardziej żałosnym człowiekiem, jakiego spotkałam w swoim życiu. Ludzie tu mówią, że Ty jesteś tu jakimś Głównym Gałganem, cokolwiek to jest, ale jedyne co ja widzę, to niewyrośnięty gnojek, który musi sobie leczyć kompleksy mądrząc się i dokuczając młodszym i mniejszym. Jak jesteś taki chojrak, to dlaczego nigdy już nie podchodzisz do trzepaka. Oddałeś go za darmo i boisz się podejść. Nawet jak mnie nie ma w jego pobliżu. Żałosne. No powiedz, dlaczego nie podchodzisz do trzepaka? No powiedz mi. Powiedz! - Ostatnie wyrazy już krzykiem wychodziły z jej gardła, była wściekła i to nie na żarty. Takiej jeszcze jej nie widziałem. Wyobraź sobie teraz, co zrobił Zefir. Rozpłakał się i pobiegł w kierunku drzew. Słaba menda. Następne minuty spędziliśmy w bezruchu. Inka ciągle stała na ławce, nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Może trochę też przestraszyła się swojego zachowania, kim stała się na te kilkanaście sekund. Jej mama może nie żyje. Wstałem na ławce, żebyśmy znowu byli sobie równi. Jakiś impuls kazał mi złapać ją za obie ręce. Wciąż nikt nie wypowiedział żadnego słowa, no oprócz Pypecia, który bawił się w najlepsze. Patrzyliśmy sobie w oczy, wciąż bez słowa. Wtedy ona powiedziała “aj”, tak, to brzmiało dokładnie jakby powiedziała “aj” i mnie pocałowała. Poczułem smak gumy balonowej i zębów.

Wtedy z lasu wybiegł Zefir, krzycząc i wymachując patykiem. Byliśmy na tyle zaskoczeni, że nikt nie zdążył ruszyć się na centymetr. Dobiegł do Inki i ją popchnął. Popchnął ją na tyle mocno, że straciła równowagę i przeleciała przez oparcie ławki. Impet sprawił, że z olbrzymim hukiem uderzyła w ziemię. Natychmiast do niej zeskoczyłem. Inka leżała na ziemi, upadła prosto na wystający korzeń. Tyle on razy był kopany, głównie przez Zefira, że stał się naostrzony  jak włócznia. Rozerwał jej krtań. Patrzyłem, jak jej ciało trzęsie się, z gardła miarowo wystrzeliwała struga krwi. Inka chyba chciała coś powiedzieć, ale już nie mogła. Po chwili umarła.

Nie wiem, czy coś powiedziałem, czy tylko tak stałem, nie pamiętam. Ocknął mnie krzyk Pypecia. Stał nad ciałem siostry i krzyczał, jakby obdzierano go ze skóry. Na twarzy wymalowane miał nieskończone przerażenie. Odgłosy, które z siebie wydawał, nie należały do człowieka, tylko do zwierzęcia, które wpadło do maszyny do mielenia mięsa. Mimowolnie zwymiotowałem.

- Zamknij się, bo ktoś nas usłyszy! - wrzasnął Radosław i złapał Pypecia za gardło. Spojrzenie Zefira było gdzieś zupełnie indziej, przemierzało piekło w tę i nazad. Pypeć był na tyle mały, że nie miał szans się wyrwać. Radosław go trzymał i trzymał, aż w końcu ciało przestało się wyrywać, aż w końcu zwiotczało. Puszczone w końcu, padło na ziemię, tuż obok martwego ciała siostry.

- Radek. Co Ty zrobiłeś. Co Ty zrobiłeś. - Powtarzałem w kółko, nie oczekiwałem odpowiedzi.

Zefir przez chwilę jeszcze patrzył na tę scenę oczami kogoś zupełnie innego. W końcu wykonał ruch wzdrygnięcia się, potrząsnął głową. Nagle wrócił.

- Mateusz, musimy pozbyć się ciał, masz jakiś pomysł?

- Co? Co Ty w ogóle… Musimy zawołać kogoś dorosłego, ich ciocię, policję, babcię, wojsko. Co Ty w ogóle mówisz! - Teraz ja krzyczałem. Zefir za to był spokojny jak nigdy. To był jakiś nowy Zefir.

- Tak myślałem, że tak powiesz. Nie, nikt się nie dowie, co tu się stało. Nikt nie przyszedł, to znaczy, że nikt tego małego skurwysyna nie słyszał. Muszę gdzieś pójść, ale zaraz wrócę. Ty masz w tym czasie ich przykryć liśćmi, bo inaczej do nich dołączysz. Rozumiesz?

Podszedł do mnie, ja nie mogłem z siebie nic wykrztusić. Wtedy poczułem uderzenie otwartej dłoni na swoim policzku. Skurwysyn uderzył mnie z liścia.

- Idź. - Cicho powiedziałem. Uklęknąłem przed ciałami i zacząłem je ukrywać.

Bez słowa Zefir zniknął za drzewami.

 

***

 

Zapytałbyś mnie, ile siedziałem, czekając na niego, to odpowiedziałbym, że może dziesięć minut, może godzinę, może dobę. W pewnym momencie rozmyślałem, czy to nie jest pułapka, ja siedzę jak idiota przy dwóch trupach, a on poleciał zwalić winę na mnie. To byłoby w jego stylu. Tak, czy inaczej, nie mogłem zostawić teraz Inki. Oczy miała wciąż otwarte i tak patrzyła przed siebie. Czy szukała mnie wzrokiem, żebym jej pomógł?

W końcu Zefir wrócił. Nad nami była już ciemna noc, także nikt pewnie nie zauważył na osiedlu, że ciągnął za sobą dywan. Kojarzyłem, że to musiał być dywan z jego pokoju, choć byłem tam wcześniej może raz.

- Cześć Mati, fajnie, że poczekałeś na mnie, nie nudziłeś się? - Ten gnój, który przed chwilą zamordował dwie osoby, chciał urządzać sobie pogawędki.

- Co chcesz zrobić?

- Widziałem to kiedyś na filmie, zawiniemy zwłoki w dywan i sobie przejdziemy na luzaku przez osiedle, jakbyśmy po prostu nieśli dywan z trzepania.

- Matko przenajświętsza, i co chcesz z nimi zrobić? Wyrzucić do kosza?

- Oszalałeś chyba, Pozabierany Jaś przecież praktycznie codziennie siedzi w tym śmietniku i szuka skarbów. Na pewno rozwinie ten dywan, żeby sprawdzić, czy wart jest zaniesienia do lombardu. Mam inny plan. Nigdy do tej pory Ci o tym nie mówiłem, ale pod moim łóżkiem żyje potwór. To on najpewniej zrobił tą wielką kupę, którą Ci kiedyś pokazywałem. Od dłuższego czasu obawiałem się, że jak nic nie zje, to może zechcieć dorwać mnie. Patrz jaki fart, że nagle mamy dwa jeszcze świeże ciała dla niego do zjedzenia.

On oszalał. To był dowód, że już nie rozmawiam z Zefirem, Radosławem, Radziem, ani Radkiem. Co najlepsze, przecież dokładnie widziałem ten moment, kiedy wytrząsnął resztki człowieczeństwa z siebie i teraz był… no psychopatą. Ludzkiej empatii tam w środku na pewno nie było, najwyżej jakieś widokówki ze wspomnień, aby móc udawać człowieka.

 

Nie miałem innego wyjścia, tak przynajmniej mi się wydawało, zgodziłem się na jego plan. Byliśmy zbyt słabi, żeby dwa ciała na raz przenieść, także zawinęliśmy najpierw Inkę. Wnętrzności zamieniały mi się w płynące gówno na myśl o tym, że stała się teraz tylko przedmiotem, a dla Zefira wręcz śmieciem, którego trzeba się pozbyć. Chyba pozbyć, bo nie wiedziałem, co ten szaleniec chce teraz zrobić. Zanieść ciało do pokoju i co dalej? Wyobrażałem sobie, że mogę być następny na jego liście, także w myślach robiłem różne plany tego, co zrobimy w jego pokoju. Pamiętałem, że przy samym wejściu miał jakieś drewniane zabawki, coś co mogłoby mi posłużyć w ostateczności za broń przeciwko Zefirowi. Oj tak, coraz bardziej byłem przekonany, że będzie chciał mnie zabić. Mimo tego, w tamtym momencie szedłem przez osiedle trzymając tylną część dywanu, w którym ukryta była osoba, a z nią mój pierwszy i do dzisiaj ostatni pocałunek. To było niesamowite zrządzenie losu, że nikt nas nie nakrył, że nikt nie kręcił się po osiedlu, że Zefira rodzice byli poza domem. Chyba, że nimi też się zajął… Mógłbyś to sprawdzić dla mnie?

 

Każdy krok był dla mnie jak przeskakujący slajd, nie miałem trzeźwego obrazu otoczenia, a resztki jasnych myśli wędrowały w kierunku ostatecznego starcia z Zefirem. Tymczasem on kierował transportem dywanu, ja byłem tylko jego marionetką, tylnymi nogami tego pokracznego zwierzęcia złożonego z dwóch ludzi jako nogi i tułowia w postaci dywanu i zwłok w pośrodku. Prawdziwie osiedlowy koń trojański. Koń gałgański. Wiele slajdów przeleciało mi przed oczami, ale w końcu znaleźliśmy się w pokoju Radka razem z dwoma ciałami na podłodze, powykrzywianymi w nieludzkich pozach, bo rzucone jaki worki ziemniaków. Trzeba mu było przyznać, że pokój miał bardzo schludny i przyjemny. Zabawki poukładane, wszystko miało swoje miejsce. Nerwica natręctw seryjnego mordercy, czy też może dowód na to, że bardzo mało czasu u siebie spędzał? Może wszystko po trochu, ale fakt faktem, że bardzo dobrze się tam czułem, nie licząc oczywiście makabrycznych widoków i zapachu szybko postępującego gnicia. W tamtym właśnie momencie czułem, że chciałbym, żeby wszystko to po prostu skończyło się. Nieważne, czy przeżyję, czy wylądujemy w więzieniu, czy Zefirowi wszystko jakoś ujdzie płazem, po prostu chciałem, żeby tamten dzień skończył się.

- Co teraz? - Zapytałem zrezygnowany.

- No, chyba przecież musimy powiedzieć potworowi, że przyszła kolacja. - Odpowiedział Zefir jakby każdy człowiek na świecie robił to codziennie, podszedł do łóżka i, jakby to była jakaś zabawa, powiedział:

- Hop hop! Panie potworze! Wiem, że tam jesteś. Jestem tu z moim przyjacielem Mateuszem i wielką szamą dla Ciebie! Wyjdź proszę do nas!

 

Wtedy Zefir uniósł się ku górze, zaczął lewitować pośrodku pokoju. Myślałem, że to musiały być halucynacje. Spod łóżka wypełzła macka, która sięgała aż do ciała Zefira, zastępując mu nogi, jakby trzymała go jak pacynkę. Z każdą sekundą tracił ludzkie cechy i coraz bardziej przypominał jedynie marionetkę w garści czegoś, co jest pod łóżkiem. W końcu całkiem złączył się w jedno z macką. Odpadła mu głowa, a macka okazała się być wężem, która trzymała głowę Zefira w paszczy. Głowa Zefira poturlała po podłodze, aż zatrzymała się na mojej nodze. Poczułem to, także nie miałem halucynacji. Na twarzy Radek miał wymalowany błogi uśmiech. Chyba tego właśnie chciał. Wąż skierował się w moją stronę, lekko, wręcz zalotnie przy tym sycząc. Wtedy też miałem okazję lepiej mu się przyjrzeć i zrozumiałem, że nie było to zwierzę z jednolitym ciałem, lecz składał się z tysięcy, może milionów, białych robaków, wijących się w ciągłym ruchu, ale tak precyzyjnym, że momentami tworzyły gładką, połyskującą powierzchnię. To nie było jednak wszystko. Na drugim końcu węża, spod łóżka, zaczęły dobiegać dźwięki sugerujące mozolny ruch. Dysonans tego co się działo przed moimi oczami sprawił, że z bólu zacząłem wściekle wymiotować. Otóż spod łóżka wypełzł olbrzymi słoń, wąż okazał się być jedynie jego trąbą. Cały złożony z tych samych białych robaków. Zamiast oczu z oczodołów zionęły bezdennie czarne dziury. Jednocześnie mieścił się pod łóżkiem, ale był znacznie większy od pokoju, a stał przed moimi oczami idealnie mieszcząc się w pokoju Zefira. Ból głowy jaki rezonował przez moją czaszkę stawał się nie do zniesienia. Nie mogłem pojąć, na co patrzę, jakby moje oczy widziały w nieznanych ludziom wymiarach, a światło zakrzywia się w kątach spoza świata logiki. No i, przede wszystkim, stało przede mną teraz potworne wynaturzenie, które w końcu odsłoniło wielkie, naostrzone zębiska. Mocz swobodnie spływał po nogawkach moich spodni, sam byłem zbyt sparaliżowany, żeby ruszyć się. Później okazało się, że ciągle wrzeszczałem, aż ochrypłem na wiele dni. Ten dziwny słoń, a raczej diabelska pokraka, przez chwilę patrzył na mnie, aż w końcu przekrzywił usta, jakby miał się uśmiechnąć i zwrócił się w stronę zwłok na podłodze. Zarówno trąba-wąż, jak i słoń zaczęli łapczywie rozrywać ciało na kawałki. Kości się łamały, krew była spijana z podłogi przez węża jak przez słomkę. Wąż figlarnie podrzucał kawałki ciała, by słoń złapał je w powietrzu. Na tych kawałkach wciąż można było rozpoznać Inkę, czy Pypecia. W końcu nie został ani okruszek, ani kawałek mięśnia, ani kropla krwi. Słoń zamaszyście przetarł usta wężem, oddał mi mały ukłon i wrócił pod łóżko. Nie było widać ani go, ani węża, ani Zefir nie wrócił do życia, dalej był tylko głową leżącą u moich stóp. Wtedy też do pokoju wbiegła policja.

 

***

 

Szpital psychiatryczny. Mały pokoik o białych ścianach. Metalowy stół, dwa metalowe krzesła po przeciwległych stronach. Na jednym z tych krzeseł siedział prof. dr hab. Paweł Makowski, notatkami z bieżącego spotkania zapełnił już kilkanaście stron swojego zasłużonego notesu. Na drugim krześle siedział Mateusz ‘Mati’ Pypeć, lat trzydzieści dziewięć, od dwudziestu pięciu w różnych placówkach wychowawczych, później psychiatrycznych. Zdiagnozowany jako psychopata. Bardzo groźny dla społeczeństwa.

- Panie Pawle, to właśnie jest cała moja historia, to wszystko co Pan usłyszał, to prawda. To Zefir zabił Inkę i Pypecia, a Zafira zabiło to monstrum z jego pokoju. Nie mam powodu dlaczego miałbym kłamać. Nie kłamałem wszystkim poprzednim lekarzom, nie kłamię teraz i Panu. Proszę mi pomóc. Błagam, ja chcę stąd wyjść, tu są same psychole, ja nie mam z nimi nic wspólnego! - krzyczał ze łzami w oczach Mati. Prof. dr hab. Paweł Makowski słuchał go uważnie, z tych błagań też robił notatki. Piękna z tego praca do miesięcznika będzie, pomyślał. W końcu się zwrócił do Pypecia, do tej pory tylko słuchał.

- Panie Mateuszu. Jeżeli kiedykolwiek Pan chce zaznać choćby i namiastki normalnego życia, to musi Pan pogodzić się z tym, co zaszło. Znaleziono Pana w pokoju Pana przyjaciela, Radosława Brzęczykowskiego. W jednej dłoni trzymał Pan skalpel wykradziony matce, w drugiej głowę Radosława. W lesie dosłownie dwieście metrów od mieszkania Brzęczykowskich znaleziono ciało Inez Kalinowskiej i Piotra Kalinowskiego. Chłopiec został zamordowany przez uduszenie, na jego szyi były Pana, i tylko Pana, odciski palców. Dziewczynę zabił niefortunny upadek z ławki na wystające korzenie drzewa. Ułożenie ciała i wysokość upadku jednoznacznie wskazał na bardzo agresywne zepchnięcie. Znaleziono na niej też liczne rany pośmiertne zadane tym samym skalpelem. To jest prawda na temat tej całej sytuacji. Właśnie z tą prawdą musi Pan się zmierzyć, jeżeli kiedykolwiek jeszcze chce Pan ujrzeć światło dzienne.

Nagle przez Matiego przeszedł dreszcz który trwał ułamek sekundy, ale przyniósł wiele obrazów. Obraz podrzynania gardła Zefirowi, który powiedział mu, że czuje do niego rzeczy, które inni chłopcy czują do dziewczyn. Obraz duszenia Pypecia, który był irytującym małym gównem i przeszkadzał mu w byciu z Inką. Obraz dźgania nożem ciała Inki, która nigdy nie chciała go pocałować. Obraz popchnięcia jej z całej siły, jak stojąc na ławce mu powiedziała, że wolałaby wrócić do domu, gdzie wszyscy ją nienawidzą, niż pójść z nim za rękę. W końcu Mateusz wykonał ruch wzdrygnięcia się, potrząsnął głową. Obrazy odeszły precz.

- Nie, Panie doktorze. To wszystko wina tego dziwnego słonia.